Strona startowa
Troche o łowieniu
Ryby białe
Ryby drapieżne
Regulamin PZW
Sposób na rybe:
=> karpia
=> lina
=> szczupaka
=> okonia
=> leszcza
=> sandacza
Wymiary Ochronne
Zwiększyć skuteczność
Metody łowienia:
Przysmaczne rybom
Rekordy Polski
Pogoda
Kuchnia
Kalendarz Brań
Galeria
Forum

Sprzęt

Wędzisko
Do okoniowych poszukiwań znakomicie sprawdzają się nawet i niedrogie (100-200 złotówek) wklejanki. Delikatna, bardzo czuła szczytówka doskonale pokazuje nie tylko okoniowe podskubywanie, lecz również wszelkie nierówności dna czy kontakt przynęty z różnymi przeszkodami. Już po kilku godzinach wędkowania nawet całkowity nowicjusz, o ile dysponuje odrobiną wyobraźni, będzie w stanie odróżnić kamień od okoniowego puknięcia, łodygę rośliny od delikatnego zassania gumki przez rybę itd. Do łowienia na zestawy nie cięższe niż cześć - osiem gramów, w zupełności wystarczy wędzisko znacznie mocniejsze, przeznaczone do polowanie na sandacze. Czyli - z ciężarem wyrzutu do 25-30 gramów. Oczywiście nie będzie ono tak czułe, niemniej pozwoli na rejestrowanie większości brań.

Kołowrotek
musi mieć niezawodny hamulec i mieścić ok. 150-200m żyłki nie grubszej niż 0,20. Przy czym osobiście nie wchodzę ponad 0,18. Owszem, niekiedy rwie się na potęgę, ale... coś za coś. Czyli - skuteczność łowienia zwykle jest odwrotnie proporcjonalna do grubości żyłki: im cieniej, tym lepiej. A że się rwie?

Przykład: po okresie niezłego żerowania nastąpiła bryndza. Okonie niemal zupełnie odmówiły współpracy. W miejscach, gdzie kilka dni wcześniej łowiło się sporo "dwudziestaków" i większych, bardzo rzadko brały teraz przedszkolaki. Czyżby te większe nagle straciły apetyt? Nie! Po prostu wyniosły się daleko od brzegu. Znalazłem je na czterdziestym - pięćdziesiątym metrze. Trzeba było przejść na boczny trok, z ośmiogramową oliwką, przy żyłce 0,16. Tylko w ten sposób mogłem podać przynętę na tak dużą odległość. Okazało się też, że biorą szalenie delikatnie, podejrzliwie. Wyjściem był ponad metrowy trok na żyłce 0,12. Ale... okonie stały na grzbietach pokrytych grubą warstwą racicznicy, lekko porośniętych rdestnicą. Owsze, połowiłem. Ale ceną dwóch - trzech ryb było przynajmniej jedno rwanie.

Linka
to zdecydowanie żyłka. Owszem, próbowałem najcieńszych plecionek, znacznie bardziej wytrzymałych, lecz już mi przeszło. To nic, że znacznie lepiej czuć na nich brania, że dalej można rzucić. Są, moim zdaniem, zbyt podatne na splątania, szczególnie podczas wiatru. Co gorsza - węzłów prawie nie daje się rozplątać. Więc za każdym razem ciąć, tracąc po kilka, a czasem i kilkadziesiąt metrów linki, nawet i dziesięciokrotnie droższej od żyłki? Tak więc plecionka nie na moją kieszeń i nie na moje nerwy.

Wybieram najtańsze żyłki. To nic, że te z górnej półki są bardziej odporne na ścieranie, że mają mniejszą pamięć odkształceń itd. Gdy mocno dmucha prosto w nos czy z boku, plączą się dokładnie tak samo jak te najtańsze. Więc bywa, że podczas pięciogodzinnego spinningowania tracę nawet kilkadziesiąt metrów, niekiedy będąc zmuszonym do nawinięcia nowej żyłki, prawie zawsze posiadanej w zapasie.

Szukam okoni

przede wszystkim na wodzie stojącej lub bardzo wolno płynącej. W rzekach znacznie trudniej je znaleźć. Nie to, że jest ich tam mniej. Po prostu są bardziej rozproszone i zwykle stoją w miejscach "przynętochłonnych". Owszem, wszelkie starorzecza, zatoki ze spowolnionym lub wstecznym nurtem, klatki między ostrogami, przybrzeżne płycizny, na których gromadzi się mnóstwo narybku - to miejsca typowe i łatwo odnajdywalne. Jednak na dużych rzekach, np. Wiśle, Narwi czy Bugu, kręcą się tam niewielkie ryby. Większe, poza krótkim czasem przełomu dnia i nocy, gdy wychodzą na wielkie żarcie, zwykle siedzą w największych dziurach, prawie niemożliwych do obłowienia lub w głównym nurcie, daleko od brzegu.

Lecz czy aby na pewno wychodzą? Wiele z nich, ponad trzydziestocentymetrowych, złowiłem właśnie ze środka. Nie na spinning, lecz na gruntówkę. Najlepszymi przynętami były niewielkie kiełbie, filety, szyjki rakowe i całe, niewielkie raki tuż po wylince. Przy czym dość często zdarzało mi się łowić kiełbie właśnie w nurcie, w głębokich rynnach, przy okazji spławikowego polowania na leszcze. Czyż nie można wysnuć stąd wniosku, że duże okonie wcale nie muszą wychodzić na płycizny? Wszak mają pod dostatkiem jedzenia w miejscach bezpiecznych dla siebie.

Wolę więc wodę stojącą. Do jezior mając za daleko - skupiam się na starorzeczach i zalanych wyrobiskach poglinowych czy pożwirowych. A takich, w promieniu stu kilometrów od stolicy, znajdzie się co najmniej kilkaset. Przy czym wcale nie muszą to być duże, wielohektarowe zbiorniki. Wystarczą niewielkie glinianki, bardzo często występujące również przy czynnych cegielniach (podczas podróży samochodem warto się rozglądać w poszukiwaniu kominów) czy okresowo łączące się z rzeką dołki, których też mnóstwo. Czasem okazuje się, że w niepozornych bajorkach o średnicy trzydziestu metrów, obok karasi, znajdziemy nie tylko niezłe okonie, ale też trochę szczupaków.

Dotychczas szukałem pasiastych na wszelkich grzbietach i górkach, czyli w miejscach najbardziej typowych. Jednak bieżący sezon okazał się nieco inny. Zdecydowaną większość okoni odnalazłem w porośniętych grążelami, niezbyt głębokich zatokach (do dwóch - trzech metrów), z dnem piaszczystym lub lekko zamulonym. A gdy tam ich nie było - siedziały na jeszcze płytszych, też porośniętych, niezbyt rozległych blatach lub spłaszczonych górkach o dość dużej powierzchni. Niemniej wybierały takie, skąd niedaleko do miejsc bogatych w roślinność wodną. Czyli - do kryjącej się w zielsku drobnicy i innych żyjątek. Kilka razy zdarzyło się, że na krótko pojawiały się na zupełnej płyciźnie, tuż przy brzegu, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach zwykle ich się nie spodziewa.

To bardzo kapryśne, chimeryczne ryby, choć z pozoru, przynajmniej w odniesieniu do osobników do dwudziestu centymetrów, wszędobylskie. Lub inaczej: może i rzeczywiście są wszędobylskie, lecz czasami, ze znanych tylko sobie powodów, "gryzą" wyłącznie w jednym miejscu? Zdarza się, że w stosunkowo niewielkiej zatoce, z tak samo ukształtowanym dnem, zdają się być na gęsto skupione na niewielkiej przestrzeni, w jednym, miejscu, chyba niczym nie różniącym się od reszty zatoki. A może coś jeszcze innego? Może po kilku godzinach jałowego biczowania wody, stając w kolejnym miejscu, trafiałem na krótki okres intensywnego żerowania? Może więc cała populacja w zbiorniku czy jego części jednocześnie zaczynała się posilać, więc pasiaste równie dobrze by brały w poprzednim miejscu, z którego właśnie odszedłem? Nie wiem i nie sądzę, bym kiedyś poznał w pełni wiarygodne odpowiedzi.

Przynęty

na wodzie stojącej to zdecydowanie gumki. Wirówki czy woblery lepiej sprawdzają się na rzekach. Choćby dlatego, że łatwiej jest poprowadzić je nad wszelkiego rodzaju przeszkodami. Z tych samych powodów rezygnuję z gumek i na wodzie stojącej, gdy przyjdzie mi łowić tuż nad zanurzoną roślinnością bądź w wąskich tunelach między roślinami. Niemniej jesienią, gdy roślinność butwieje i opada, gdy nawet żyłka 0,16 wytrzymuje konfrontację z łodygami grążeli, mam ze sobą wyłącznie silikony. No, zwykle "przypadkowo" zaplączą się między nimi ze dwa woblerki i jakaś wiróweczka, jednak prawie ich nie używam. Czynię to wyłącznie wtedy, gdy gumki są całkowicie ignorowane.

Jakie gumki?
Prawie nie używam dłuższych niż pięć centymetrów. Dwie trzecie arsenału to twistery, resztę stanowią rippery i kopytka. Znajdzie się też troszkę innych gumek, w tym imitacji raków, niemniej jakoś nie mogę się do nich przekonać.

Próbowałem, lecz efekty były bardzo mizerne. Kiedyś np. stwierdziłem, że w jednym ze zbiorników większe okonie, te powyżej dwudziestu pięciu centymetrów, łowione na dwucalowe kopytko motor oil z brokatem, są aż po przełyki wypakowane małymi raczkami. Przy następnym wędkowaniu, po trzech godzinach czesania wody imitacjami raków, mimo stosowania różnych sztuczek z prowadzeniem, nie miałem nawet jednego brania. Powróciłem do sprawdzonych wcześniej kopytek i... przez kolejną godzinę wyjąłem kilka ponad trzydziestocentymetrowych pasiastych.

Haki
zwykle w rozmiarze 6 i 8. Do niektórych twisterów, mających nieco dłuższy korpus, potrzebne są nr 4, zaś do nielicznych ripperów przyda się nawet nr 2. Z kolei te najmniejsze, czyli nr 8, są konieczne do maciupkich gumek, o długości korpusu 1,5 - 2 cm.

Z obciążeniem
jest różnie. Najczęściej używam haczyków nr 6, a te spotkać można z obciążeniem od 1 do nawet 7-8 gramów. Niestety, najcięższe główki przy małej przynęcie prezentują się, moim zdaniem, wręcz karykaturalnie. Używam ich bardzo rzadko i tylko wtedy, gdy okonie zagustują w ostrym, agresywnym jigowaniu. Za optymalny przedział uważam od 2 do maks. 5 gramów. Więc nawet łowiąc na jeziorach, przy głębokości ok. 6m, gdy opad trwa bardzo długo, zaś wabik ma tendencję do wychodzenia w górę, wolę dać np. czterogramową główkę, a pół metra przed nią zacisnąć dociążenie w postaci dużej śruciny. Lub przejść na boczny trok. W każdym razie uważam (z czym nie wszyscy się zgodzą, że średnica główki powinna być jak najbardziej zbliżona do średnicy korpusu gumki.

Kolory gumek
to często rzecz "przypisana" do danego zbiornika, w określonym czasie. Znane są opowieści, że na wielu jeziorach w jednym sezonie skuteczny jest biały, zaś w kolejnym zmienia się okoniowy gust i modna staje się np. czerwień czy żółć. Lecz znacznie częściej bywa, że dopiero ósma czy dziesiąta z kolei zmiana pozwala znaleźć właściwą przynętę, skuteczną w tym właśnie dniu. Zaś następnego dnia - znowu trzeba szukać.

Polowanie na pasiaste to konieczność ciągłego poszukiwania. Chcąc łowić skutecznie - trzeba mieć spory asortyment różnorodnych przynęt. A przede wszystkim - szukać aż do skutku. To, że na jakimś łowisku za najlepszy jest dany kolor, i to przez wiele tygodni, nie gwarantuje dobrych wyników za każdym razem. Okoniom może zmienić się gust, a zmiana równie dobrze trwać może kilka godzin, jak i kilka dni czy tygodni. Te gusty mogą się też zmieniać również i trzy razy dziennie, więc jedyną pewną regułą jest brak reguł.

Za wręcz uniwersalny uważać zwykliśmy motoroil, najlepiej ze złotym brokatem. Ale miałem dzień, gdy złoty brokat cieszył się umiarkowanym zainteresowaniem, zaś zielony - okazał się rewelacyjny. Kolejnego dnia zacząłem od zielonego i... zainteresowało się przynętą kilka przedszkolaków. Wróciłem więc do złotego brokatu, by wreszcie zacząć łowić.

Za kolejny uniwersalny kolor uważany jest fiolet (zwany denaturatem). I to samo: w dobrze zaopatrzonym sklepie będą fiolety w różnych odcieniach, z różnymi brokatami i bez nich. Co wybrać? Wziąć chociaż po trzy gumki z każdego rodzaju. Któryś powinien się sprawdzić.
Dalej mamy brązy, też w wielu różnych odcieniach. Od "słomkowej" herbaty, poprzez mutacje "złamane" zielenią, aż po wpadające w czerń. I znowu kolorowy zawrót głowy, bo i odcieni mnóstwo, i brokaty różnorakie. Największym powodzeniem zwykła się cieszyć tzw. herbata z pieprzem (z czarnym brokatem), lecz odcieni sporo, różne stopnie przeźroczystości silikonu, nawet i "pieprz" miewa różną wielkość i zagęszczenie. Do tego biele, perły, biele "rozcieńczone", żółcie, zielenie, czerwienie, gumki opalizujące niebieskawo, przeźroczyste, czarne, dwukolorowe (inny korpus, inny ogonek)...

Inwencja producentów zdaje się nie mieć granic. Gdy ktoś próbuje to ogarnąć, gdy nawet większość ogarnie, gdy już ma zamiar dojść do wniosku, że nic nowego nie da się wymyślić i w zasadzie wymyślać nie trzeba - zaraz dostrzega w sklepie coś zupełnie innego, nowego, jeszcze ładniejszego czy dziwniejszego. Przegląda nowy numer wędkarskiego pisma, a tam... reklama kolejnej cud-przynęty, wszystkie inne wabiki mającej pod sobą. Ogłupieć idzie? Ano idzie. A gdy dołożyć do tego dość częste przekonanie, że skuteczne bywa zmieszanie w pudełku różnych przynęt, by "poprzechodziły" barwami innych...

Naczytałem się i nasłuchałem o zasadach
dobierania koloru przynęty do aktualnego oświetlenia i przeźroczystości, nawet i odcieniu wody. Sam już nie wiem, bo mi się chyba wszystko pokićkało, jak się dobierać powinno, a czego unikać należy. Np. przy twardych przynętach, np. woblerach czy wirówkach, mówi się o jasnym ubarwieniu na ciemne warunki i odwrotnie. Na zasadzie kontrastu. A ja, w czasie fascynacji wirówkami, uparłem się przy sreberku z czerwonymi paskami lub złotem z czerwonymi kropkami. I z takim samym skutkiem łowiłem przy najciemniejszych chmurach, jak i przy jaskrawym słońcu. W tej samej wodzie. A o zmroku, gdy ledwie już było widać, gdy ryby zdawały się spać, rewelacyjna okazywała się czarna paletka z ciemno żółtymi kropeczkami. Innym razem, na początku maja, gdy zębaty powinien gryźć na potęgę - nie gryzł wcale. Założyłem czarnego woblera własnej roboty, cudaka wielce pokracznego i... po godzinie miałem komplet. Niewielkich, ale miarowych. I bądź tu człowieku mądry!

A gumki? Wiosną i wczesnym latem, gdy drapieżniki obżerają się świeżo wyklutym narybkiem, preferowałem przeźroczystości z różnymi brokatami. By po jakimś czasie spostrzec, iż wcale nie gorsze są ciemne i bardzo ciemne tonacje, daleko różne od ubarwienia dwucentymetrowych rybek. Wreszcie machnąłem ręką na wszelkie zasady, dogmaty i zgadywanki. Zaczynam od motor oilka, a jak nic nie bierze - zaczynam szukać. Kombinować nie tylko z kolorem, lecz również z obciążeniem i techniką prowadzenia.

Wybierając się na okonie zabieram dwa niewielkie pudełka. Dominuje w nich motor oil, denaturat i herbata. Jest trochę bieli zmieszanej z perłą, żółć, nieco czerwieni, czerń (pijawka!) i nieco przeźroczystości. Wszystko z brokatem w różnych barwach. W jednym pudełku, mniejszym, są najmniejsze gumeczki, w drugim - te nieco większe. W osobnych przegródkach leżakują odpowiednie do nich haki ze zróżnicowaną masą główek. Do tego pudełeczko (aha, to trzecie) z ciężarkami o różnej gramaturze, z wtopionym krętlikiem. To na wypadek, gdyby trzeba było zastosować boczny trok. I jeszcze dwa - trzy opakowania haczyków muchowych różnej wielkości (nr 6-8).

Spośród akcesoriów,
które zresztą posiada, a przynajmniej posiadać powinien każdy spinningista, więc wyliczania niewartych, wymienię najważniejsze:
• zapasowa szpula (szpule) do kołowrotka, z żyłką o innej średnicy niż ta, której zamierzamy używać.
• szpulka nowej żyłki, "na wszelki" wypadek. Niestety, sporo się rwie, a przy silnym wietrze, jak wcześniej wspominałem, łatwo o splątania.
• małe kombinerki - do prostowania haków rozgiętych na uwadach.
• klej błyskawiczny, niezbędny do drobnych napraw gumek (po kilku zapiętych rybach lub kontaktach z przeszkodami gumki stają się luźne, łatwo zsuwając się z haka)
• osełka do haczyków
• nie zabieram agrafek i krętlików, bo nie używam. Znaczy - jakieś by się pewnie znalazły w plecaku, ale po co? Nawet samych agrafek, najmniejszych, ułatwiających zmianę przynęty, też nie używam. Wolę każdorazowo odciąć żyłkę i zawiązać ją ponownie. Moim zdaniem nawet i najmniejsza agrafka powoduje zmniejszenie ilości brań.

Zestaw klasyczny

Jak uzbroić gumkę wie chyba każdy, a nic nowego tu nie wymyślę. Jako anegdotę przytoczyć mogę zdarzenie, gdy przyjaciel, wówczas totalny spinningowy nowicjusz, przełożył hak przez gumkę jak przez robala, w poprzek. I połowił! A dwaj inni, w tej liczbie ja, przez trzy godziny łaziliśmy na pusto. Lecz zdarzyło się to tylko raz i mimo prób nie dało się powtórzyć. Ot, te okoniowe kaprysy!

Masa obciążenia.
Najczęściej łowi się przy dnie. Toteż obciążenie trzeba tak dobrać, by przy ściąganiu przynęty w średnim tempie, cały czas pozostawała ona w jego pobliżu. Za podstawę wyjściową uznaję 1 - 1,5 grama na każdy metr wody. Zaznaczam i podkreślam: za podstawę. Prawie nie schodzę poniżej 2 gramów nawet na zupełnej płyciźnie. Lżejszą przynętą, nawet przy bardzo cienkiej żyłce, nie da się rzucić dalej niż na piętnasty metr.

I tu zaczyna się pole do popisu dla spostrzegawczości i inwencji wędkarza. Jeśli ryby chcą brać z opadu - należy dać im szansę i opad przedłużyć. Więc przy łowieniu na głębokości 3 metrów, jeśli stwierdzam brania z opadu, zamiast standardowych 3 - 4 gramów, wiążę główkę o masie 2 - 2, 5g. Innym razem skutkuje tylko ostre jigowanie, połączone z wyraźnymi puknięciami przynęty o dno. Wtedy koniecznością się staje zastosowanie obciążenia dwu, nawet trzykrotnie większego od przyjętego standardu.

Dość częstym zjawiskiem jest silny wiatr, który dmucha prosto w nos czy z boku. Skutek bywa taki, że przynęta leci na dziesiąty metr, a podmuch wyciąga ze szpuli dwukrotnie dłuższy odcinek żyłki. Robi się nieprzyjemny balon, w przypadku natychmiastowego brania uniemożliwiający zacięcie. Również sama kontrola zestawu i jego prowadzenie jest wówczas bardzo trudna, a na żyłce pojawia się sporo splątań. Rozwiązaniem staje się więc przeciążenie zestawu, pozwalające na lepsze jego czucie na dolniku wędziska czy - w przypadku wklejanek - łatwiejszą obserwację wskazań szczytówki.

Prowadzenie.
Znanych i stosowanych technik jest wiele i sporo o tym napisano, niemniej w skrócie omówię najważniejsze. Zacznijmy od początku, czyli poczekania po rzucie, aż przynęta opadnie do dna. Rozpoznajemy to na trzy sposoby. Przy otwartym kabłąku czekamy, aż żyłka przestanie sunąć po powierzchni. Wolę jednak zamknięty kabłąk i czekanie, aż żyłka, w czasie opadu lekko napięta, po dojściu przynęty do dna w wyraźny sposób zwiotczeje. Wolę, bo w pierwszym przypadku trudna, a dla nowicjuszy prawie niemożliwa, jest rejestracja brań z opadu. Żyłka drgnie wtedy w ledwie zauważalny sposób, zatrzyma się nieco wcześniej, niekiedy o parę milimetrów czy centymetrów pójdzie w bok... Na sfalowanej wodzie, w złych warunkach oświetlenia, nawet doświadczeni łowcy mają problemy z zarejestrowaniem brania.

Natomiast przy opadzie z zamkniętym kabłąkiem czuć będzie na dolniku każde ewentualne puknięcie, co pozwala na natychmiastową reakcję. Poza tym żyłka układa się w wodzie prawie po prostej, zaś przy otartym kabłąku układa się na powierzchni, by dopiero na końcu ostro zanurkować. Tworzy to niepotrzebny łuk, bardzo utrudniający zacięcie w razie natychmiastowego ataku.

Trzecim sposobem, stosunkowo trudnym do realizacji, jest obserwacja szczytówki. Warunkiem jednak jest bardzo delikatna, wysokiej klasy szczytówka i nieco doświadczenia. Trzeba umieć dostrzec milimetrowe rozprężenie napięcia szczytóweczki. Co staje się prawie niemożliwe przy byt silnym wietrze.

Najprostsze jest jednostajne przeciąganie gumki po dnie. Oczywiście będzie ona nieznacznie podskakiwać, odbijając się od kamyków czy fałdek piasku. Szczytówka nam pokaże niemal wszystko, co się wówczas z przynętą dzieje. Będzie się przyginać (co w większości wędek odczujemy również na rękojeści) przy każdym muśnięciu o dno. Jeśli nic nie czuć, to znaczy, że gumka fruwa sobie nad nim. Należy więc poczekać, aż znów opadnie i ponownie rozpocząć zwijanie. Jeśli odrywa się zbyt często i na zbyt długo, to albo mamy za lekką główkę, albo prowadzimy zbyt szybko.

Kiedy to stosować? Ha! Tu jest pies pogrzebany! Stosować zawsze wtedy, jak i przy każdej innej technice, gdy rybom się to podoba. To my do ich gustów mamy się dostosować, nie odwrotnie. Ten sposób prowadzenia lubię na dnie żwirowym lub piaszczystym, lecz pofałdowanym, gdy wabik co kilka, kilkanaście centymetrów, jest podbijany przez nierówności. Nie tylko postukuje w dno, wzbudzając falę hydroakustyczną, lecz też porusza kamyki czy niewielkie obłoczki piasku, niemal zawsze intrygujące ryby.

Począwszy od połowy września, gdy łodygi rzadko rosnący roślin zaczynają butwieć i stają się łatwe do zerwania nawet przy cieniutkiej żyłce, ten sposób uważam za sztandarowy. To nic, że przynęta co chwila zatrzymuje się na kolejnej łodydze, przyginając ją przy próbie uwolnienia. To znakomity sposób prowokacji, dla ryb z daleka widoczny. Sam ruch rośliny wzbudza zainteresowanie. W dodatku odpadają z niej wtedy smużki osadów czy gnijących glonów, tworząc spory obłoczek. W końcu naciągnięta szczytówką żyłka, w momencie uwolnienia, gwałtownym lecz krótkim skokiem podrywa wabik do przodu, co przypomina nieostrożny ruch raczka, rybki bądź innego żyjątka. W całej okolicy budzi to sensację, zaś u drapieżników - to już moja teoria tylko - powoduje instynktowne skojarzenie, że jak coś gwałtownie ucieka, to pewnie się boi. A czego w wodzie może się bać? Oczywiście, że pożarcia! Przecież nie kieszonkowca, teściowej czy pijanego kibola, prawda?

Opukiwanie dna to chyba najczęściej stosowana technika. Polega na naprzemiennym podrywaniu i opuszczaniu przynęty. I... i sam nie wiem, jak się zabrać do opisu. Bo w ciągu godziny, stojąc w jednym miejscu i rzucając w tym samym kierunku, można sprawić, by każde prowadzenie było inne. A opisać to ze szczegółami? Pewnie i dziesięciu stron byłoby za mało. Więc tylko ogólnie omówię zasadę. Podrywamy przynętę szybkim ruchem szczytówki. Przy czym długość skoku może i powinna być różna, tak samo jak prędkość poderwania. Można poderwać i - żyłki nie zwijając - szybko opuścić szczytówkę, bacznie obserwując zachowanie żyłki (technika stosowana przy połowie sandaczy z ostrego opadu, szczególnie przy łowieniu na "koguty"). Gdy wabik opadnie - zwinąć żyłkę i powtórzyć cykl.

Można inaczej: nie poruszając szczytówką wykonać dwa - trzy szybkie obroty korbką, co też poskutkuje skokiem przynęty. W oczekiwaniu na opadnięcie do dna - reagujemy na każdy ruch szczytówki, zwykle odczuwalny również na rękojeści.

Jeśli okonie siedzą w toni - nie dajmy gumce opaść. Pozwólmy jej na zanurzenie się do właściwej głębokości. Wypadkowa takich czynników jak masa i powierzchnia przynęty, głębokość, grubość żyłki, szczytówka uniesiona czy opuszczona, odległość od łowiącego - to wszystko determinuje czas opadania na określoną głębokość. Co? Skomplikowane? Spoko, to dopiero początek :-)

Kombinacje.
I znowu: przed nami mnóstwo możliwości, a ich liczba ograniczona jest wyłącznie naszymi chęciami i inwencją. Poniżej wypunktuję kilka podstawowych. Zdając sobie sprawę, że to zaledwie próba pokazania, do jakich wariactw może i powinien być zdolny wędkarz nastawiający się na celowy połów okoni.
• Gdy tylko podskubują: zmienić gumkę na mniejszą, o tej samej barwie. Niestety, czasem się okaże, że interesowanie wzbudza tylko mniejszy ogonek, a po koniecznej zmianie haka na odpowiedni, historia z podskubywaniem się powtarza. Należy spróbować nałożyć małą gumkę na większy hak. Ale... nie pasuje. Jeśli łuk kolankowy ma wychodzić przy nasadzie ogonka, a powinien, to parę milimetrów trzonka haczyka pozostaje puste. I tu dwa rozwiązania:
1) podkleić (klej błyskawiczny powinien być w zapasie) najpierw przy ogonku, a gdy już chwyci - naciągnąć przód gumki aż do główki i znów podkleić;
2) obciąć brakujący fragment z innej gumki (a może o innej, kontrastowej barwie?) i naciągnąć pod główkę, dopiero za nią nawlec właściwą;

• odciąć z gumek o różnych kolorach ogonki i pomieszać te ogonki z różnymi korpusami (dwukolorowe gumki można też kupić, robi się to zwykle na łowisku, gdy odpowiednich przynęt nie ma w pudełku). Można kombinować z niewielkimi, ale widocznymi różnicami (np. brąz z motoroil czy fioletem), można pokusić się o wyraziste kontrasty. Do czego wystarczy inwencja i wspomniany klej. Na upartego płomień zapalniczki, lecz tu łatwo zepsuć. Jeszcze dziwniej będzie kombinować z twisterami dwuogonowymi.
• sztuczka z prowadzeniem: wolno, wolniutko, ledwie dostrzegalnym ruchem, przeciągać gumkę po dnie, jakby to rak sobie spacerował. I nagle, raptownym ruchem, poderwać wabik w górę, po pierwszym skoku pozwalając jej opaść nieco wolniej, lecz też nieregularnie. Należy, podczas opadu, poszarpywać szczytówką o kilka centymetrów. Widzieliście uciekającego raka? Nagły skok w górę, a gdy impet się kończy, rak jeszcze posiłkuje się ogonkiem, by podczas opadu uciec możliwie najdalej.
• na leniwego spacerowicza: po opadnięciu gumki na dno dać jej poleżeć kilka - kilkanaście sekund. Samą tylko szczytówką powoli przeciągnąć ją o metr, może dalej. I znowu dać poleżeć, uważnie napinając żyłkę. Przy którymś powtórzeniu cyklu, na koniec podciągania, zdecydowanie poderwać do góry i dać opaść. Jakby spacerowicz w kupę wlazł, podskoczył z obrzydzeniem, a wreszcie się zatrzymał oglądając ufajdany but. Czasem przydaje się tutaj posmarowanie gumki substancją zapachową. Stawiam na ochotkę i kraba. A może w danym dniu wanilia będzie ciekawsza? Zapachu, jaki zwykł się wydzielać z podeszwy pechowego spacerowicza, nie próbowałem i próbować nie będę. A może by warto? Kto wie, kto wie..?
• podczas łowienia między gałęziami zatopionych drzew i krzaków lub obfitujących w inne uwady, a takich miejsc okonie uwielbiają się trzymać, straty przynęt bywają wręcz przerażające. Można tego uniknąć w prosty, choć nieco dziwny sposób. Trzeba zastosować niehartowane haki i grubą żyłkę (0,22 - 0,25 mm). Pozwala to na uratowanie większości przynęt, a przynajmniej główek. Pociągnięty siłowo hak powinien się rozgiąć (konieczne kombinerki) i w końcu zejść. Gumki wychodzą na tym zdecydowanie gorzej, luzując się i pękając. Większość urazów da się naprawić przy pomocy kleju błyskawicznego, niemniej po kilku kolejnych naprawach gumkę trzeba wymienić.
• w sklepach z artykułami szkolnymi i biurowymi można kupić klej roślinny z brokatem w różnych kolorach. Warto posmarować nim gumkę i po chwili, gdy klej podeschnie, posłać wabik do wody. Klej zacznie się rozpuszczać, uwalniając brokat. Wyglądać to będzie jak rybka gubiąca łuski. Czyli - chora rybka, stanowiąca łatwy cel.

Podczas jednego przeciągnięcia przynęty niemożliwa jest tylko zmiana tejże przynęty. No, chyba że któryś z producentów wypuści na rynek jakieś cudo zmieniające barwy jak kameleon. Na odcinku dwudziestu metrów można zastosować kilka różnych prędkości i sposobów prowadzenia. Któryś powinien okazać się skuteczny. Który? Nie podpowiem, bo nie wiem.

Wyobraźnia i myślenie.
To podstawa skutecznego łowienia. Niedawno "Jaj" zaprezentował niemal naukowo omówiony i przedstawiony graficznie sposób na "czytanie" wody przy sandaczowej główce. Ogromny nacisk położywszy właśnie na konieczności "prześwietlania" łowiska samymi tylko myślami.
Chyba nie dopowiedział, że najwyższa inteligencja, wyobraźnia przestrzenna i najbardziej skomplikowane procesy myślowe niewiele pomogą, jeśli brak doświadczenia. A tego nie wyczyta się w żadnej książce. Zdobywanie odbywa się tylko na łowiskach, poprzez żmudne czesanie wody, rwanie przynęt, a przy okazji - stałe dostrzeganie wszelkich szczegółów. Takich jak zachowanie szczytówki, charakter dna odczytywany dzięki wędce, reakcje ryb w różnych, często bardzo podobnych warunkach, połączenie tego z warunkami oświetlenia, głębokościami i ich zmianą, siłą i kierunkiem wiatru, porą roku, obecnością roślinności lub jej brakiem, również tym, czy drobnica beztrosko "oczkuje" na całej powierzchni, czy kryje się w przybrzeżnym zielsku... Wszystkie te czynniki trzeba zebrać do kupy, dokładnie przeanalizować ich współzależności i dopiero wtedy spróbować wyciągać wnioski. Które i tak często okażą się nie do końca słuszne, więc wszystko trzeba będzie na nowo składać do kupy, weryfikować, jeszcze raz analizować...

Ile czasu trzeba,
by zdobyć choć trochę tego doświadczenia? Setki godzin na różnych łowiskach. Owszem, jeśli ktoś wędkuje na jednym, może trzech, w dodatku niewielkich, nauczy się znacznie szybciej. Ale w którymś momencie na pewno się zdziwi, jeśli ryby nagle zmienią zwyczaje bądź z wiadomych tylko sobie powodów wyniosą się w rejony, gdzie wcześniej ich nie było. Które to zmiany są dla okoni sprawą bardzo charakterystyczną. Wtedy całe krótkie doświadczenie bierze w łeb i jeśli wędkarz uparcie trzymać będzie się schematów, to zejdzie z wody o kiju. Konieczna bowiem się staje inwencja, pomysłowość, chęć do improwizowania, poszukiwania nowych rozwiązań czy sztuczek, ryzykowanie straty czasu przy obławianiu najdziwniejszych miejsc itd. A trzeba jeszcze poprzyglądać się wodzie, zachowaniom drobnych rybek kryjących się w zielsku.

Gdy beztrosko śmigają pod powierzchnią, z dala od kryjówek, to albo drapieżników w pobliżu nie ma, albo nie żerują. Szkoda czasu, idźmy dalej. Jeśli w pobliżu pasa roślin sporadycznie pojawiają się niewielkie wachlarzyki uciekającej drobnicy, to pewnie drobne okonki właśnie próbują coś przekąsić. Szkoda czasu. Ale jeśli powierzchnia zaczyna się gotować od licznych, szerokich wachlarzy wyskakujących uklejek, jeśli jeszcze mewy i rybitwy zaczynają krążyć w pobliżu - pędźmy tam i my. To znak, że stado poważnych okoni urządza właśnie ucztę. Po drodze przezbrójmy kij w małego woblerka lub wirówkę, chyba będą bardziej skuteczne.

Trzeba też, w czystej wodzie i dobrych warunkach oświetlenia, przyjrzeć się zachowaniu przynęty przy wszelkich poderwaniach, podciągnięciach, opadaniu... Rzecz w tym, by umieć sobie potem wyobrazić, jak wabik reaguje na każdy ruch szczytówki bądź korbki kołowrotka. Czy po uderzeniu w dany rodzaj dna wznieci chmurkę osadów, czy nie. Przy czym nie wolno zapomnieć, że inaczej zareaguje na głębokiej wodzie o trzydzieści metrów od nas, inaczej na płytkiej, jeszcze inaczej w pobliżu. Dochodzi do tego grubość żyłki, długość wędziska, kąt między osią kija a żyłką, kąt, pod jakim żyłka wchodzi do wody, masa przynęty, wielkość jej powierzchni i opór, jaki w wodzie stawia...I tak dalej...

Powie ktoś, że wyolbrzymiam trudności, że zniechęcić chcę, że cynicznie podchodzę, że wszystkiego nie mówię? No to się przyznam: w niedawno prezentowanym cyklu o okoniach wspomniałem o paru kolejnych, niedawnych wyprawach. Mętnie sygnalizując tylko, że cały sezon, poza nielicznymi wypadkami (a może - przypadkami?) miałem mizerny. Również wypady na ukochane Gnojno w zasadzie były wycieczkami nad wodę. A gdy mi się rybki chciało na kolację, bo smażone rybki uwielbiam, to... oki, śmiejcie się: kupowałem kostki z mintaja. Albo wędzone szproty.

A może za mało inwencji i pomysłowości w podejmowanych poszukiwaniach? Ostatnio ze trzy godziny zmarnotrawiłem na przeszukiwanie "bankowych" miejsc, gdzie pasiaste siedziały przez dwa miesiące. Sprawdziłem ze dwadzieścia różnych przynęt, różnie podawanych i prowadzonych. Wyjąłem kilka zabłąkanych przedszkolaków. Z nudów postanowiłem sprawdzić, jak się zachowa mój kijaszek pod ponadnormatywnym obciążeniem. Przypiąłem na trok dziesięciogramową oliwkę i machnąłem przed siebie. Zestaw wodował na pięćdziesiątym metrze, na czterometrowej wodzie ze żwirowym dnem. Kilka obrotów korbką i... a skąd tam, do cholery, jakaś roślinka? Miękkie, łagodne przytrzymanie, ustępujące pod pociągnięciem szczytówką...Nie mogąc gumki ściągnąć z tej rośliny, nerwowo szarpię i... Szczytówka zaczyna pulsować! Okoń, ponad dwadzieścia centymetrów. Parę kolejnych rzutów w to samo miejsce, drugi okoń biorący dokładnie tak samo i... następne pół godziny stracone na bezowocne machanie. Pięćdziesiąt metrów dalej sytuacja się powtarza. Więc już wiem: są daleko od brzegu, sąrozproszone. A może nie są rozproszone, lecz tylko nieliczne dają się skusić?

Niewiele będzie o bocznym troku. A to z jednego istotnego powodu: pod koniec września Arturro "powiesił" na witrynie bardzo rzetelny tekst pt. "Boczny trok" w zasadzie wyczerpujący temat. Poza niektórymi sprawami szczegółowymi, w których niekoniecznie zgodzę się z Autorem, mogę tylko pokusić się o niewielkie uzupełnienia.

Różnice wynikają wyłącznie z indywidualnych nawyków i upodobań, w zasadzie nie mając wpływu na skuteczność łowienia. To np. sposób trzymania wędki: ja preferuję szczytówkę uniesioną do góry, dzięki czemu (przynajmniej tak mi się zdaje i tak mi wygodniej) kij lepiej transmituje zachowanie przynęty. W dodatku nie używam wklejanki, bo zakochany pozostaję w swoim kijaszku. To Microlite z c.w. do 7 gramów. Typowy "amerykaniec" do jigowania. Kiedyś rewelka z "górnej półki", teraz już chyba niedostępny w handlu. O tyle od wklejanek - moim zdaniem - lepszy, że doskonale wyważony i uzbrojony. Brania, najdrobniejsze nawet skubnięcia, nie tylko widzę na szczytówce, ale czuję na rękojeści. Więc mogę się rozglądać po okolicy, nie wściubiając gał w cieniutki szpic. W dodatku o wiele łatwiej prowadzić mi przynętę krótkimi, kilkucentymetrowymi skokami, co przy wklejankach jest jeśli nie niemożliwe (uginanie się szczytówki przy każdym ruchu, co sprawia, że ruch nie jest przenoszony na przynętę), to przynajmniej bardzo trudne.

Kolejną sprawą jest to, że dopiero po tamtej publikacji pojawiły się w sprzedaży wielce przydatne nowinki. Najpierw - specjalne haki, opisane "Boczny trok". To zwykłe, niehartowane haki muchowe, adaptowane do tej metody. A do tego specjalne krętliki, z wydłużonym jednym ramieniem.

A produkowane to jest w... Chinach! Oto mamy dowód na "elastyczność" rodzimych producentów, którym się nie opłaca, którzy może przespali gruszki w popiele, albo... znaleźli sposób na tanią produkcję.

Do dzisiaj dostępne są te akcesoria w nielicznych tylko sklepach i pewnie dopiero wiosną przeżyją swój "rozkwit". I tak sobie myślę, czy krętliki nie dokonają one małego przewrotu w łowieniu na pickerka. Nie sprawdzałem, jednak coś mi się zdaje, że okażą się one niezłą alternatywą dla rurek antysplątaniowych. Szczególnie podczas słabych, ostrożnych brań, w płytkiej, prześwietlonej wodzie. Gdy normalna rurka chyba odstrasza ryby, a przynajmniej wyczula ich podejrzliwość.

Dzięki tym właśnie krętlikom (splątania prawie odeszły w niepamięć) wymyśliłem (zapewne nie ja pierwszy) prosty systemik, pozwalający obławiać różne warstwy wody. Pożyteczny szczególnie wtedy, gdy pasiaste stoją w toni, ignorując gumki ciągnięte tuż nad dnem. Gumowy stoper, nanizany na żyłkę między oczkami krętlika, trzyma się dość pewnie.

Pozwala na taką regulację długości troka z obciążeniem, by przynęta pływała dokładnie tam, gdzie sobie tego życzymy. Niestety, po zacięciu ryby, również po kontakcie przynęty z uwadą, krętlik "zjeżdża" aż do ciężarka. Lecz nawet wielokrotne przesuwanie go żyłki nie osłabia.

Można to jeszcze urozmaicić. A to przez naciągnięcie na hak maleńkiej kulki styropianu, co nadaje jej dodatniej pływalności. Efekt jest taki, że - w zależności od długości troka z przynętą - można bez większych kombinacji i wysiłków myślowych obłowić wybraną partię wody. W dodatku gumka zachowuje się jak pływający wobler, unosząc się po zaprzestaniu ściągania. Teraz - tyko teoretycznie zakładam, że może to być niezły sposób na łowienie w nurcie. Szczególnie na opaskach, gdzie rwie się koncertowo. Wystarczy ciężarek dowiązać, niekoniecznie z użyciem agrafki, na żyłce cieńszej niż główna. I podawać przynętę na trzydziesty metr, gdzie chyba niemożliwe jest (przynajmniej dla mnie) utrzymanie gumki np. o pół metra nad uwadami. Gdy zza krzaków ledwie da się wystawić szczytówkę, a krawędzie woderów wystają o centymetr nad powierzchnię.

Połączone to będzie (będzie?) z zatrzymywaniem ściągania, kiedy to ogonek wabika powinien sam pracować pod naporem prądu. Sprawdzę. I od razu się zastrzegam: to tylko koncepcja, którą zamierzam przetestować. Toteż nie przyjmuję odpowiedzialności za nieudane próby, na pewno połączone ze stratami, jakie poniosą ewentualni naśladowcy. Uczynicie to na własną odpowiedzialność.




Dodatki na bloga
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja